sobota, 14 lutego 2015

Las, las, las!


14 lutego, dla niektórych Walentynki, dla innych po prostu przepiękna sobota. 8 stopni ciepła! Zniknęłam w Puszczy na 40 min. marszobiegu. Czy ja już mówiłam wszystkim, że nie ma nic ponad bieganie po lesie? Tak, wiem, piszę to za każdym razem. Nudziara ze mnie. Leśna nudziara.

Lubię ten moment walki zimy z przedwiośniem. W górze gorące słońce, w dole kupki smutnego śniegu na zmarzniętej jeszcze ziemi. Skakałam niczym rącza łania (przynajmniej w wyobraźni swej) ponad kałużami i grzęzawiskami błota. Większość ścieżek wyglądała tak:


Było wspaniale. Czułam, jak zostawiam za sobą cały trud zeszłego tygodnia. A przełom stycznia i lutego zawsze jest dla mnie lekko depresyjny, co odbija się na wszystkich sferach życia. Dziś czułam, że na chwilę przeniosłam się do innego wymiaru - tego cieplejszego, jaśniejszego, pachnącego życiem. Bo zimą przecież nie pachnie nic, poza dymami z kominów.

Odwiedziłam też swoją ulubioną, samotną sosnę, a la jabłonkę, którą sfotografowałam z daleka.


I co tam jeszcze? Słońce, słońce, słońce. Przypominające, że świat ma jednak jakieś kolory poza szarością. Wydobywające ciepły brąz z pni sosen i prześwietlające niezakrzaczony las, niczym błysk niebiańskiego flesza. Wow.

Czy wspomniałam już, że bieganie po lesie jest najlepsze? ;-)

ziuba biegacz

niedziela, 8 lutego 2015

Powrót, czyli Brooksy witają śnieg.


W ostatni piątek, coś się we mnie zadziało. Wśród średnio cieszących już, lutowych śniegów, poczułam powiew wiosny. Leżąc na rehabilitacyjnym stole, z jednym z kolan grozy w trakcie zabiegu, rzekłam do Marcina, mego rehabilitanta, że mam dosyć.

Bardzo już chciałam wrócić. Tak choćby po okruszku. Zmęczona już byłam tym postem. Przydarzyła się kontuzja obunożna. Boki ud spięły się jak wściekłe, kolana grozy się zbuntowały. Ale dałam im odpocząć. Poddałam zabiegom rehabilitacyjnym, przy których na początku, spłakiwałam makijaż na kozetkę masażniczą - z bólu. Wszystko dla nich. Więc koniec wakacji, oczekuję zwrotu.

Marcin powbijał więc, kontrolnie, swe wprawne palce - w moje kapryśne mięśnie. Ocenił, że w sumie, w porównaniu ze stanem wyjścia - jest nieźle. No i zgodził się, studząc jednocześnie mój zapał do 3 treningów w tygodniu. I umówiliśmy się na kontrolowanie sytuacji. I na to, że traktować się będę różową rolką po każdym treningu.

Na razie będą 2 treningi. Pełna pokora. Muszę zapomnieć o tym, że kiedyś, dawno temu, w listopadzie, byłam już w stanie biegać parkruny. Muszę schować to w kieszonkę i zacząć od początku. Trudne to. Ale pewnie wychowawcze za to.

Biegałam dziś pierwszy raz od 2,5 miesiąca. Moje Brooksy nawet nie widziały jeszcze śniegu. No to już po chrzcie. I po przebieżce. 15 minut. Dawno nie cieszył mnie tak żaden kwadrans! Uff, jestem z powrotem. Oby na długo!

ziuba biegacz

poniedziałek, 24 listopada 2014

Zero stopni, deficyt motywacji, pół treningu

Zaczyna się robić ambitnie. Principessa zadzwoniła rano z informacją, bym na bieganie ubrała się ciepło, bo wichura. Wyszłam biegać dopiero wieczorem, przeżywając wcześniej głęboki kryzys motywacji. Bo ciemno, nadal wiało i kreseczka termometru opuściła się do ostatecznej granicy zlodowacenia.

W sobotę nie pobiegłam parkrun-u. Zabalowałam w piątek, co zrobić. Czasem tak się zdarza. Dziś więc, miast pedałować na rowerze stacjonarnym, poszłam biegać. Niestety po 30 minutach moja prawa noga odmówiła mi posłuszeństwa. Zdarzyło się to pierwszy raz tak dotkliwie. Musiałam wrócić do domu marszobiegiem, bo zdążyłam się już oddalić od domostwa i gdybym tylko szła, przemarzłabym na kość. Także zaciskałam zęby i biegłam.

W efekcie udało mi się przebiec 20 min, potem zrobić nieudane zdjęcie, którego nie zamieściłam i przebiec jeszcze 10 min, po czym wrócić w smutnym marszobiegu do domu przez kolejne 10 min.
A wg harmonogramu powinno być już 3x po 20 minut z minutowymi przerwami na marsz pomiędzy.

Kurczę, bardzo to niefajne było. W domu poszedł w ruch różowy roller. Rozciągnęłam się pieczołowicie, ale prawe kolano wciąż pulsuje. Damn it! A miało być tak pięknie. A tu zima się szykuje cięższa niż myślałam.

Trzeba będzie się z różową rolką bardziej zaprzyjaźnić. Używać również w dni nietreningowe, a nie omijać szerokim łukiem - choć strategicznie stoi na środku salonu w swym różowym jestestwie i bolesnym przeznaczeniu. Tak, nadal potrafię wymienić mniej więcej milion rzeczy przyjemniejszych od rolowania spiętych boków, ale muszę podjąć ten trud. Stało się to nieuniknione.

Jedyne co poprawiło mi humor, to lekko zazdrosne spojrzenie sąsiada, gdy mijałam go w biegowym anturażu. Choć oczywiście spojrzenie mogło wyrażać coś zupełnie innego. Ale takim jest świat, jakim go widzimy, prawda?

ziuba biegacz

czwartek, 20 listopada 2014

Roller, rower i kolano grozy

Czas wytłumaczyć o co chodzi. Wpisy jakby rzadziej. Niby są jakieś relacje z biegów, ale coś tu nie gra z tymi treningami ostatnio.

Zacznę od kolana grozy. Już tuż przed uroczystym biegiem urodzinowym, który miał być celem i ukoronowaniem treningów relacjonowanych na tym blogu, czułam, że kolano grozy znowu daje znać o sobie. Dołączyły do niego bóle wychodzące z biodra na zewnątrz uda do kolana, a na końcu jeszcze pachwiny. Czułam, że moje nogi zaczynają wysyłać do mnie sygnały, których nie mogę już dłużej ignorować.

Docierało do mnie, że oto będę musiała się zmierzyć z pierwszym trudnym momentem i jakoś go przetrwać. Wybrałam się na konsultacje do fizjoterapeuty nr 1.

Fizjoterapeuta niespodziewanie zaczął od kręgosłupa. Stwierdził, że lędźwiowy odcinek mam mega ściśnięty i z tego usztywnienia bóle promieniują mi na prawą nogę. Czyli kolano grozy nagle przestało być "grozy". Za to pojawił się "kręgosłup grozy". 

Poza tym zostało wykryte, typowo biegowe, znaczne spięcie bocznych mięśni ud (splot jakiś tam, nie jestem w tym dobra) i zalecone rozgniatanie spięcia poprzez jeżdżenie spiętą stroną po piłeczce tenisowej. 

Jakoś nie mogłam się w tym wszystkim połapać. Poszłam do drugiego fizjoterapeuty.

I tu historia była nieco inna. Kręgosłup, co prawda, nadal był podejrzany, ale wykluczony z kluczowości, że tak powiem. Gdyż, ponoć, tak naprawdę, każdy z nas coś tam z kręgosłupem ma i u każdego coś by można porehabilitować. Proste kręgosłupy wyginęły wraz z rozwojem cywilizacji i niezdrowego trybu życia.

Także kręgosłup został na razie odsunięty na dalszy plan, natomiast w roli głównej znów pojawiły się nogi. Po bardzo dokładnym zbadaniu napięcia mięśni, okazało się, że mam je pospinane na maxa. 

Dlaczego tak się stało? Przecież wszystko było tak racjonalne, tak poukładane. Od zera, powolutku, były oswajane z wysiłkiem. No tak. Ale niestety, możliwości naszego ciała są ciężkie do oszacowania, dopóki się za coś naprawdę nie weźmiemy.

Bieganie jest fantastycznym sportem. Bardzo dostępnym, bardzo łatwym w uprawianiu. Czasem niestety trzeba jednak liczyć się z kontuzją. Jest to wpisane w tą historię.

Wiecie, jak boli bardzo spięty mięsień? Jak nabijecie sobie siniaka kiedyś tam, spróbujcie maksymalnie potem wcisnąć w niego palec. Wiem, nie zrobicie tego. Ale gdybyście spróbowali - to byście wiedzieli, że taki to właśnie ból. Taki ból czułam na boku uda, na pośladkach, na kolanach, kiedy fizjoterapeuta uciskał tam moje mięśnie. Zostawiłam na jego "kozetce" cały makijaż. Spłynął mi ze łzami. 

To było ciężkie. Ale dotarło do mnie, że muszę wziąć się do roboty. Zostało mi zalecone kupno sprzętu, który pomoże mi w rozciąganiu tych bocznych mięśni na udach - nie można tego dobrze zrobić w czasie normalnego rozciągania. To taki specjalny wałek  - nazywa się Black Roll (choć mój akurat jest różowy). Trzeba się na nim rolować. Dokładne instrukcje znalazłam bez problemu na you tube. Ponoć jest to dość standardowy sprzęt wspomagający dla biegaczy. Znalazłabym mniej więcej milion rzeczy przyjemniejszych niż to ćwiczenie, ale czuję, że faktycznie jest lepiej. To ten morderczy wałek pomógł mi rozbić boczne mięśnie ud np. po ostatnim, sobotnim parkrunie.


Poza tym fizjoterapeuta zalecił mi zamienić 1-2 treningi w tygodniu na coś, co pozwoli mi ćwiczyć kardio, ale odciąży mięśnie. Proponował pływanie. Niestety moje pływanie polega raczej na unoszeniu się na wodzie i machaniu niezbornie kończynami. Musiałabym po prostu nauczyć się robić to dobrze technicznie, żeby coś z tego było. Leśny Lud doradził mi jednak coś innego!

Rower stacjonarny! Jakie to proste. Wysiłek jest, kardio jest, mięśnie pracują, ale nie dźwigają ciężaru całego ciała! I można sobie wszystko mierzyć. Powiedział mi co i jak, jakie powinny być dla mnie wartości, żeby to miało sens i tak sobie ostatnio przejechałam np. ponad 20 km w 40 min nie opuszczając salonu Luda i Principessy (bo korzystam z ich sprzętu), jednocześnie prowadząc przyjemne rozmowy towarzyskie ;-) Gdyby jeszcze nie to mordercze siodełko wąskie jak brzytwa... Mój rower holenderski do leniwej jazdy miejskiej, to ma kanapę w porównaniu z tym czymś!

Jednak spodobało mi się to jeżdżenie. Może nie aż tak jak bieganie, ale wytłumaczyłam sobie, że to jest sprawa czasowa. Muszę koniecznie wzmocnić nogi. Muszę rozgnieść spięte mięśnie rollerem. Modyfikacje są konieczne, by za jakiś czas móc sięgnąć po więcej. 

Zamierzam biegać w parkrunach - jak się uda - to w każdą sobotę. Poza tym rower w poniedziałek i środę, a w czwartki pilates.

Przynajmniej raz w tygodniu będę składać raport ze swych poczynań.

Walczymy!

ziuba biegacz

niedziela, 16 listopada 2014

Parkrun II w Pruszkowie


15 listopada 2014 r. - biegniemy parkrun w Pruszkowie! W zeszłym tygodniu wycieraliśmy buty o wrocławski bruk, więc nie mogliśmy wziąć udziału w historycznym otwarciu parkowego biegania w naszym mieście. Tydzień później - zostało to skrzętnie nadrobione! Stawiliśmy się w Parku Potulickich tuż przed startem o 9:00.

Pogoda dopisała. Poza tym, że było jedynie 6 stopni, ale w biegu akurat to nie przeszkadza. Biegłam z Princzipessą i Leśnym Ludem. Leśny Lud, oczywiście szybko nas opuścił i pognał z najszybszymi. My z Princzipessą - staksowawszy grono uczestników (a przedstawiało się na oko dość mocno konkurencyjnie) marzyłyśmy jedynie by nie zamknąć peletonu. No i udało się! ;-) Nie zamknęłyśmy. Byłyśmy raczej w drugiej połowie, ale nie ostatnie!!!



Podczas biegu była okazja do małych rozpraw towarzyskich. Biorąc pod uwagę nasze tempo ;-), pozwalające na dość swobodne pogaduszki - wykorzystałyśmy to!


Tymczasem, daleko przed nami, Leśny Lud, gdzieś pośród mgieł,samotnie walczył o czołowe miejsce w tabeli.


"Dawaj! Biegnij! Przecież nie możemy być na końcu! Dawaj rękę! Jak na Rzeźniku w Bieszczadach!" ;-)
Chwilę po zrobieniu powyższego zdjęcia, na trasie ukazał się nam Leśny Lud. "Znudziło" już mu się czekać na nas na mecie i postanowił pobiec i podopingować nas. Biegł już do końca za nami, zagrzewając we właściwy sobie sposób:
"No dziewczynki, widzę, że wy wciąż jeszcze macie dopiero trucht na rozgrzewkę... Tak, tak rozumiem, dziś zimny dzień!"
"Widziałem tam, na mecie, dwóch trenerów lekkoatletyki. Uważajcie, bo możecie być zaczepiane!"
"No Marta, jak tak na ciebie patrzę, to myślę, że za 2 lata Rio jak nic."
"No, głowa do góry, biodra do przodu, otwórz klatkę. Od razu krok się wydłuża i nabierasz prędkości!"

I to ostatnie zdanie, już wypowiedziane na poważnie, naprawdę mi pomogło. Nie wiem skąd znalazłam siłę po tych już ponad 4 km, ale pomknęłam do mety nieco szybciej, więc nie wtruchtałam na nią, ale wbiegłam jak należy! Fajnie było zobaczyć innych uczestników biegu, którzy w znakomitej większości przybiegli przed nami, ale jednak zostali by kibicować reszcie. Super!

A najmilej powitał nas kolega Grzesiek Rybkowski, który akurat był na spacerze z psem i w chwili, gdy z Principessą przekroczyłyśmy metę, krzyknął: "Ooo! Kucharki przybiegły! Kucharki biegają" Nie wierzę!"
Dla niewtajemniczonych - skąd te kucharki:
www.kosmatakuchnia.pl
Koniec reklamy;-)


I tak to było. Niestety nie załapaliśmy się na zdjęcie grupowe, bo nasz trener Leśny Lud zarządził jeszcze szybki spacer ("Bo dla was to za mało, dziewczyny, musicie zrobić jeszcze marsz. Tak będzie dla was lepiej!").

No to co było robić. Jak za 2 lata Rio, to trzeba się trenera słuchać...;-)

Mój wynik: dystans 5 km, czas 33:24.

Skorzystałam ze zdjęć zrobionych przez fotografów parkrun-owych - Leonarda Łuczaka i Leszka Janasika.

ziuba biegacz

wtorek, 11 listopada 2014

Wroclove!


Okazjonalny Team Biegowy (w skrócie OTB) - listopad 2014, piękne miasto Wrocław. Od lewej: Leśny Lud w roli trenera, Piotruś i Monia dumnie reprezentujący Łódź, ziuba biegacz i Principessa, a jakże. Stoimy na moście zakochanych, zakochani w sobie nawzajem, w bieganiu, we Wrocławiu, w którym jesteśmy już drugi dzień i wcale nie musimy przytraczać kolejnych kłódek do barierek. Z resztą i tak nie ma już miejsca.

Trasa biegu: Rynek Główny, Uniwersytet, Ossolineum, Ostrów Tumski, Panorama Racławicka, Muzeum Narodowe i z powrotem. No tak mniej więcej.

Trener urozmaicał bieg ćwiczeniami siłowymi, jednak przyznam, że z Principessą nieco się wyłamywałyśmy. Wszakże, nie samym bieganiem Team żył we Wrocławiu i pamięć doznań "swobodnego turysty" dnia poprzedniego, tudzież nadzieja na nadchodzące w dniu danym - kazała nieco oszczędzać moce.

Z resztą wszyscy byli w obawie, gdzie to nas nieutrudzony Leśny Lud wywiedzie i czemu tak daleko. Zwłaszcza, że moje ciche pojękiwania w temacie kolana grozy, zbywał śmiechem.

Ostatecznie przetrwaliśmy wszyscy, przebiegając 6,5 km w radosnym gaworzeniu i przepełnianiu dumą z samych siebie.

Wrocław pobiegany!

ziuba biegacz

poniedziałek, 3 listopada 2014

Odblaski, na litość Boską!


Dziś jechałam sobie samochodem w środku nocy, czyli o 17:30. Ciemno, jak w kotle diabła. Pola, krzaki, nieoświetlona droga. I nagle co? Dziecko na rolkach! Zauważone z odległości około 20 m. Na aż mnię dreszcz przeszedł!

Osobiście, podczas dzisiejszego treningu w ciemnościach, byłam jednym, wielkim odblaskiem. Dzięki pięknej kamizelce, sprezentowanej przez brata Mata i Joannę, Dziewczynę jego, jeszcze urodzinowo.

I tak to powinno wyglądać, ludzie!

Bieganie wieczorami może nie jest tak urokliwe jak to w dzień, no bo niewiele można podziwiać. Za to jest bardziej interesujące towarzysko! Spotyka się wielu biegaczy. Fajne to! Najpierw, z daleka, otaksowanie, potem porozumiewawcze spojrzenie i łapka w górę! Niby się widzimy pierwszy raz w życiu, aleśmy jedna brać! Miło. W tym świecie anonimowości zwłaszcza.

ziuba biegacz